Fundamentem struktury polskiego futbolu są podokręgi. Nie zaryzykuję twierdzenia, że to instytucje przestępcze, ale co do tego, że społecznie szkodliwe – nie mam wątpliwości.
Podokręgi to małe PZPN-y. Tylko gorsze. Są ich w Polsce setki. Zasięgiem pokrywają się najczęściej z obszarem powiatu. Najważniejszym działaczem jest prezes. Czasem bywa nim figurant, najczęściej wpływowy lokalny polityk. Daje parasol, a w zamian może sobie dopisać do CV społeczną funkcję. Częściej to jednak lokalny piłkarski watażka. Liczą się z nim w okręgu, a czasem nawet znają go w centrali. Oczywiście jest społecznikiem. Wokół siebie ma zarząd. Czasem tak liczny, że trzeba wyłaniać jego prezydium. Ale dla sprawności zarządzania znaczenia to nie ma żadnego, bo o jakimkolwiek zarządzaniu w Podokręgu nie ma mowy. Zarząd zarządza wydziałami i komisjami. Wydziały są ważniejsze, komisje trochę mniej.
Może być ich dowolna liczba, przedmiot działalności może być dowolny. Ważne, by każdy działacz znalazł dla siebie miejsce. Zdarza się, że komisji i wydziałów jest za dużo i brakuje do nich działaczy. Trwają zatem poszukiwania połączone z załamywaniem rąk, jak to ludzie nie garną się do społecznej pracy.
Są zatem np. komisje odznaczeń. Gdy przypada jakiś jubileusz, mają za zadanie przygotować listę działaczy do odznaczenia. Zadanie niełatwe, bo właściwie wszyscy działacze mają już wszystkie możliwe odznaczenia, a nowych od dawna nie wymyślono. Wcale nie łatwiej mają komisje bezpieczeństwa na stadionach. Już samo zestawienie tych słów tworzy mieszankę wybuchową. Każdy Podokręg musi mieć też komisję rewizyjną. Nie ma większego ryzyka, że zechce coś zrewidować, bo jedna z naczelnych zasad Podokręgu mówi, że komisję rewizyjną trzeba umieć sobie wybrać.
Sobotni prezes
Wydział Sędziowski składa się z sędziów i obserwatorów. Czasem obserwatorzy tworzą osobny wydział, ale de facto to zupełna fikcja. Obserwatorzy to teoretycznie byli sędziowie. Teoretycznie, bo często zdarza się, że obserwatorami są sędziowie czynni. Formalnie funkcji tych nie wolno łączyć, ale w praktyce trudno tego nie robić. No, chyba, że ma się paraliż kończyn, choć i to niczego nie przesądza. Kiedyś spytałem działaczy, jak to możliwe, że mecz w „B” klasie prowadził sędzia, który ma problemy z chodzeniem. Usłyszałem, że chodzić to on może i nie może, ale może biegać…
Na co dzień obserwator to klasyczny Mr Nobody. W sobotę zmienia się w wielkiego pana prezesa. Nie może opędzić się od telefonów od sędziego z innego Podokręgu, którego ma obserwować w szóstej lidze i dać ocenę, która być może pozwoli awansować mu do piątej.
Czy podjechać po pana prezesa? Czy zatrzymamy się po drodze na obiad?
Dzwonią też inni obserwatorzy, którzy chcą pomóc swojemu sędziemu. Musi się wymigiwać, ale w końcu na wszystko się zgadza. Czasem tylko wysiada przed stadionem.
Po meczu podobnie. Zje, wypije, odwożą go pod dom, dają coś w reklamówce. Nie chce wziąć, ale w końcu ulega. Obiecuje jakąś notę. W niedzielę dzwonią, czy się dobrze czuje i czy nie zapomniał, co obiecał. Zapewnia, że nie. Wypełniając arkusz, lubi wpisać jednak coś innego. W końcu nie może pomóc obcemu, bo zaszkodziłby swojemu, z którym po południu będzie wspólnie sędziował.
Ktoś podpatrzy i weźmie
Odmiennie wygląda kwestia z Wydziałem Szkolenia. Do niego nikt się nie garnie. Jako członków wpisuje się zatem wszystkich szkoleniowców (coraz rzadziej są to trenerzy), jacy na terenie danego Podokręgu kogoś szkolą. Większość nawet o tym nie wie. Jedyne, co czasem Wydział Szkolenia musi zrobić, to wysłać reprezentantów z danego rocznika na konsultację do związku wojewódzkiego. Nie może wysłać najlepszych, bo byłaby na zarządzie awantura. Musi być sprawiedliwie, czyli po równo z różnych klubów. One też najlepszych wolą nie dawać, bo jeszcze ktoś wyżej podpatrzy i weźmie.
Pośrednią rolę pełnią Wydziały Gier i Dyscypliny. W tym drugim dobrze się znaleźć, bo daje zawsze okazję osłabienia przed meczem rywala z sąsiedniej wsi, o ile ta w wydziale nie ma swojego reprezentanta. Wystarczy ostrzej potraktować ich kartkowicza niż swojego. Oczywiście jest jakiś regulamin, ale zaliczenie z jego znajomości mało kto by w wydziale dostał. Dyscypliny w większości podokręgów nie ma żadnej. W jednym kary uniknął nawet sędzia, który zamiast biegać z chorągiewką po linii zagrał w jednej z drużyn i zdobył zwycięską bramkę. Skasował i za grę, i za sędziowanie.
Do Wydziału Gier chętnych szukać ze świecą, bo co to za przyjemność spisywać ze sprawozdań do książki wyniki trampkarzy młodszych. Zwłaszcza że praca jest nerwowa. W sprawozdaniu stoi „3:2”, a po miesiącu z wrzaskiem wpadają z klubu, że był remis. Prawdziwa orka na ugorze, nie do wykonania na trzeźwo. Choć możliwości też stwarza, bo można się pomylić przy liczeniu kartek swojego i nie posłać go w tym tygodniu na „dyscyplinę”.
Iść klubom na rękę
Raz do roku ktoś z Wydziału Sędziowskiego z kimś z Wydziału Gier tworzy komisję odbierającą boiska. Dawniej wyjeżdżali w teren, ale ponieważ wszyscy wszystkie boiska i tak znają, teraz daje radę załatwić to i w Podokręgu. Muszą iść klubom na rękę, bo przecież inaczej piłka umrze. Idą do tego stopnia, że w Starcie Racławice kopali na boisku, któremu daleko było do minimalnych wymiarów. Rzuty rożne bili tam niemal z narożnika pola karnego
Jeśli prezes może wszystko, to kierownik biura jeszcze więcej. Z reguły tylko on jeden jest w Podokręgu na płatnej posadzie. Niedawno znajomy prezes „B”-klasowego klubu zwierzał mi się: „Tyn kierownik to kochany chłop. Ile my by musieli płacić za te kartki, a tak to się weźmie półlitry, jeszcze z nim wypije i połowe kartek z miejsca wymaże”. Może nawet zaakceptować sytuację, w której jeden zawodnik reprezentuje dwa kluby jednocześnie.
To wszystko wcale nie jest jednak największym nieszczęściem piłkarskiej prowincji. Do takiego futbolu wkraczają nastoletni chłopcy, których wyobrażenia o ideałach sportu zderzają się z rzeczywistością. Wychowanie przez sport to w wypadku piłki diabelski śmiech.
Wystarczy stażysta
Utopią jest wiara, że Podokręgi mogą działać jako pożyteczne inicjatywy. Nie ma szans, by pojawiły się w nich działy marketingu szukające sponsorów, by wspierały kluby w staraniach o fundusze unijne czy ministerialne, w kontaktach z gminami, organizowały prelekcje dla trenerów, fundowały stypendia i staże. Nie ma i w wyobrażalnej przyszłości nie będzie do tego kadr. Wszystko, co Podokręg może, to wycisnąć składki od klubów i zorganizować im rozgrywki.
Trzeba skończyć z koronnym argumentem obrońców podokręgów, mówiącym o społecznym poświęceniu. Wszystko, co „robi” Podokręg, bez większego wysiłku są w stanie przejąć związki okręgowe, którym zresztą reforma też jest niezbędna. Nikt mnie nie przekona, że np. opływający w dostatek Małopolski Związek Piłki Nożnej nie jest w stanie zatrudnić na dobrze płatnym etacie trzech pracowników, z których jeden ułoży dla „A” i „B” klas w czternastu małopolskich podokręgach terminarze, drugi zweryfikuje mecze, a trzeci zliczy kartki. Wystarczy rozsądny stażysta z Urzędu Pracy. Osoba dobrze opłacana nie postawi na szali stałej pensji za kieliszek wódki. Poza tym przeciętny lokalny prezes klubu nawet nie będzie jej znał. Nie pojedzie do Krakowa spod Muszyny, by pokombinować ze skreśleniem kartek, bo więcej zapłaci za podróż, niż zaoszczędzi.
Do Krakowa pojedzie raz w roku, zgłosić zespół do rozgrywek i ustalić z rywalami godziny meczy. Resztę nauczy się załatwiać przy pomocy współczesnych środków komunikacji. Najistotniejszą zaś korzyścią z likwidacji podokręgów będzie ukrócenie zabawy w lokalną politykę i pilnowania wyłącznie swoich maleńkich interesów.
Dla prawdziwego dobra polskiej piłki.
JAROSŁAW TOMCZYK (1973) – prawnik, urzędnik samorządowy, były sędzia i działacz piłkarski, dziennikarz sportowy
za www.onet.pl